Strona główna

niedziela, 11 marca 2018

Powrót do sprawności finansowej

Niecałe cztery lata temu zacząłem budować dom. To był duży cios finansowy. 4 osobowa rodzina z dwójką małych dzieci. Żona na wychowawczym. Do tego nawet po przeprowadzce dom wysysał wszystkie możliwe pieniądze. W 2017 jakoś zaczęło się wszystko składać. Mniejsze wydatki na dom. Żona znalazła nową pracę. Syn dostał się do państwowego przedszkola, więc odpadła opłata za prywatne. Obydwaj synowie mają teraz blisko do przedszkola, więc nie wydaję już kilkuset złotych miesięcznie na ich dowożenie. Poza tym dostałem podwyżkę i potężną premię. Wszystkie te rzeczy działy się po kolei, z miesiąca na miesiąc, powoli.

I tak oto niepostrzeżenie w 2018 rok wszedłem z oszczędnościami prawie sześćdziesięciu tysięcy złotych. Mały szok i niedowierzanie, bo wszystko było rozproszone na kilku kontach. Wprawdzie część tych pieniędzy pójdzie na wykańczanie domu, ale w końcu odczułem większy luz finansowy. Pierwszy raz od 7 lat pojechaliśmy na narty i pierwszy raz polecimy też całą rodziną na krótkie, tygodniowe wakacje.

No dobra... Ale co z tytułowym milionem? Kiedyś pisałem, że w życiu zarobiłem już milion brutto. Milion netto też już pewnie zarobiłem. Mój majątek też jest wart ponad milion (aczkolwiek 60% wciąż na kredyt). 3 różne spojrzenia na milion. I nadal brak pomysłu na to jak przyspieszyć dążenia do tego miliona, który miałbym na mnie zarabiać. Ale póki co najważniejsze, że czuję się znów komfortowo, bo wiem, że co miesiąc stan moich oszczędności wzrasta.

Póki co postanowiłem na spokojnie lepiej monitorować stan gotówki. Zapisuję stan całej kasy 3 razy w miesiącu. Chodzi mi też po głowie kupno kolejnego mieszkania pod wynajem. Ale to będzie realne pewnie dopiero za 3-4 lata. Wcześniej muszę zmienić samochód, bo obecny jest coraz bardziej rozklekotany. Ciekawe ilu ludzi jeździ autem, które jest warte mniej niż jedna wypłata :-) Myślę o tym, czy za jakiś czas nie założyć firmy po to właśnie, by kupować raz na 2-3 lata mieszkania na wynajem. Póki co jestem bardzo zadowolony z wynajmowania obecnego mieszkania lokatorom. To jest coś, co jest do ogarnięcia gdy pracuje się na etacie. Nic innego jakoś nie przychodzi mi do głowy, bo ciężko o coś, co przyniesie lepsze dochody niż moja praca. A w pracy perspektywy na kolejne podwyżki są. Uczę się, rozwijam. Powoli staję się szefem. I to się opłaca. W przeciwieństwie do blogowania, ciułania z reklam na stronach internetowych, grania w pokera, grania na forexie i innych internetowych pierdół. Prawie wszystkie blogi, które obserwowałem kilka lat temu upadły. Ja już z na szczęście z takich ciułanek dawno wyrosłem. Wam też to polecam. Inwestujcie w swoją naukę. W siebie.

wtorek, 5 września 2017

Nadal żyję i mam się nieźle

Czas coś skrobnąć, żeby na emeryturze móc na to zerknąć i ocenić - gdzie popełniłem błąd ;-)

Mieszkanie

 Mieszkanie nadal się wynajmuje. Gdy zmieniają się lokatorzy (póki co dopiero raz mi się zmienili przez ponad półtora roku) to jest trochę latania. Dochodzą jakieś małe koszty, małe naprawy, zmiana zmasakrowanego materaca, itp. Jest to jakiś minus, zwłaszcza gdy zbiegnie się to np. z wyjazdem służbowym i świętami jak to było w moim przypadku :-)
Jednak poza tym nie mogę narzekać. Przez większość roku jest to prawie bezobsługowy zysk. Raz w miesiącu opłacam rachunki, wysyłam maila z informacją ile jest do zapłaty, kasa wchodzi na konto i jest pięknie. Przyszła emerytura rośnie. Mógłbym mieć nawet kilka mieszkań na wynajem ;-)

Praca

 W pracy jestem niestety trochę wypalony. Przyznaję się bez bicia. Ostatni rok był bardzo ciężki i często szukałem nowej pracy. Bezskutecznie. Ale mój szef chyba to zauważył i skończyło się awansem, rekordową premią oraz zdjęciem ze mnie części nudnych obowiązków, a postawieniem pewnych, całkiem ciekawych wyzwań. Zobaczymy czy moje wrodzone lenistwo im sprosta ;-p Miałem też pierwszą podróż służbową na inny kontynent, co też było pewną ciekawostką. Za wiele wprawdzie nie zwiedziłem, ale poczułem lekki smak Azji.

Wprawdzie nie chcę na blogu rzucać kwot związanych z moimi zarobkami, ale zrobiłem sobie bardzo ogólne podsumowanie wzrostu moich zarobków od momentu skończenia studiów. Wyszło mi coś takiego:



Dane brałem mniej więcej z pamięci, a każdy rok jest porównywany procentowo do mojej pierwszej wypłaty. Wygląda to imponująco. Ale prawda jest taka, że z biegiem lat zmienia się też życie. Rodzina i dom kosztują. To co teraz napiszę zabrzmi bardzo egoistycznie, ale czasem smutek mnie ogarnia jak sobie pomyślę, że gdybym nie miał rodziny i żył na poziomie sprzed 10 lat, to w zasadzie mógłbym być już na emeryturze. Tylko musiałbym chyba żyć ciągle sam, albo znaleźć tak samo finansowo świrniętą kobietę :-) Moja kobieta wprawdzie wróciła już do pracy po dwójce dzieci, więc jest to dla mnie trochę finansowa ulga, ale jej roczne zarobki są mniejsze, niż moja roczna premia, więc szału ni ma ;-p 

Podsumowanie

Innych dochodów brak. Na giełdę, pokera, forex jestem zbyt emocjonalny. Ciągle wpadam w tak zwany tilt, więc staram się je omijać. W kolejnych latach niewiele się pewnie zmieni. Znów zaczynam budować oszczędności, jednocześnie wykańczając dom. Szef dał mi do zrozumienia, że muszę się już zachowywać w pracy jak menadżer aby pójść dalej. Przyznaję, że kolejny awans to łakomy kąsek, bo będzie to pewnie ok. 25-30% wzrost zarobków. Czyli jakieś 3-4 wypłaty z 2014 roku :-)

To na razie tyle pisania do siebie i do ludzi, którzy dolepiają tu swoje reklamy w postaci zdawkowych komentarzy i których nicki prowadzą do ich stron z reklamami ;-p

Od dłuższego czasu kusi mnie też, by napisać jakiś komentarz do sytuacji polityczno-ekonomicznej w Polsce i na świecie. Być może nie ma wielkiego związku z tematem tego bloga, ale chciałbym za kilka lat wrócić do takiego wpisu i zobaczyć jak zmienił się świat, moje poglądy i sytuacja w otaczającym mnie świecie. 

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Mieszkanie na wynajem - koszty i zyski

Nadszedł czas by popełnić jakiś wpis. Pewnie da się zauważyć, że w moich finansach niewiele się ostatnio dzieje poza konsumpcją ;-) Wzmożoną, bo niestety na jednej wypłacie siedzą teraz 4 osoby, a nie jedna. No ale jest też wątek niejako inwestycyjny, czyli moje mieszkanie, w którym mieszkałem do tej pory. Kiedyś dużo czytałem na temat inwestycji w nieruchomości i miałem wrażenie, że jednak większość wpisów przedstawiała inwestycję w nieruchomości jako słaby wybór z małą stopą zwrotu. 
Czy tak jest?

Fakty

Po pierwsze kilka faktów finansowych na przykładzie mojego mieszkania. Liczby będą trochę uśrednione, ponieważ mam kredyt w walucie i w zasadzie każdy miesiąc wygląda nieco inaczej ze względu na kurs euro, ale mieszkanie wynajmuję już pół roku, a spłacam je kilka lat, więc powiedzmy, że mam kilkuletni przegląd sytuacji, który pozwala mi uśrednić wszystko w miarę realnie.

Tak więc aby znaleźć się w podobnej sytuacji jak ja należałoby kupić 3 pokojowe mieszkanie w dużym mieście, w cenie (wraz z kosztami transakcji – notariusz, itp.) za ok. 290 tys. złotych. Z tej kwoty 50 tys. pokryte zostaje gotówką, a 240 tys. kredytem. Faktem jest, że kredyt mam oprocentowany bardzo nisko, a do tego brałem go, gdy euro stało wysoko. Rata za te 240 tys. zł wychodzi mi ok. 1100 zł. Mieszkanie zostało wynajęte za 1400 zł + wszystkie pozostałe opłaty, aczkolwiek jest to mało, bo wynajmowałem je w martwym sezonie (grudzień). We wrześniu-październiku można wyciągnąć więcej.

Wyliczenie zysku.

W chwili obecnej rata 1100 zł dzieli się na 655 zł spłaty kapitału i 445 zł odsetek. Tak więc mój zysk to:
1400 zł – 105 zł podatku – 445 zł odsetek = 850 zł.

Spłatę kapitału traktuję tu oczywiście jako mój zysk, który reinwestuję, bo z każdym miesiącem odsetki są mniejsze, a większa jest spłata kapitału.

Jak to wygląda w skali roku?
850 zł x 12 miesięcy = 10200 zł
Czyli nie uwzględniając dodatkowych kosztów mój roczny zysk stanowi 20,4% włożonego kapitału (10200 zł / 50000 zł).

Koszty

Teraz dodatkowe koszty. Mieszkanie kupiłem w zasadzie wyposażone. Jak się wprowadzałem to kupiłem pralkę za kilkaset złotych, gdy się wyprowadzałem to dokupiłem meble za niecałe dwa tysiące. Jakieś 2 meble dorzucił szwagier za darmochę. W międzyczasie zepsuła się pralka, ale udało się ją naprawić i musiałem naprawić klamki w drzwiach. Mieszkanie odmalowałem sam. Użyłem farby, która została mi po budowie domu. Jeśli nie będzie żadnych kataklizmów i usterek mieszkanie powinno przetrwać okrągły rok albo i dłużej w takim stanie. W sumie wszystkie koszty do tej pory to ok. 3 tys. zł.

Odejmijmy zatem:
10200 zł – 3000 zł = 7200 zł
Co daje:
7200 zł/50000 zł = 14,4%

Więksi optymiści mogliby nawet dodać te 3 tys. zł do wniesionego kapitału i podzielić to w ten sposób:
10200 zł/53000 zł = 19,2%

Ja tego nie robię ponieważ nawet jeśli te pieniądze zwiększają wartość nieruchomości, to na krótki czas. Meble się zużywają, sprzęt AGD też, ściany się brudzą. Jest to zatem dla mnie koszt operacyjny, a nie nakład inwestycyjny.

Mało?

Jeśli nie ma się czasu, by te 50 tys. zł inwestować w biznes (abstrahując od tego, że biznes za 50 tys. to strasznie mały biznes) albo nie ma się czasu i zdolności, by grać na giełdzie lub forex’ie, to myślę, że jest to dobra, a co ważne stabilna opcja. Malowanie zajęło mi kilka wieczorów. Naprawianie klamek jeden wieczór. Poza tym przez te pół roku byłem w moim mieszkaniu (jeśli dobrze pamiętam) 4 razy. Da się to ogarnąć po pracy na etacie. Do tego jedna z lokatorek obiecała mi zniżkę na ciasta w cukierni ;-) Póki co jestem zadowolony.

Ryzyko.

Wprawdzie mogłoby być lepiej, gdybym wynajmował mieszkanie w lepszym sezonie i gdyby „dobra zmiana” nie zafundowała nam rajdu euro w górę, ale nie ma co narzekać. Nawet jeśli euro pójdzie jeszcze mocniej w górę, to nie będę musiał do mojej inwestycji dopłacać (chyba, że wystrzeli 30% w górę :-) ).

Niewiadomą są dodatkowe koszty związane z remontami. Meble w kuchni przetrwały wiele lat i są w dobrym stanie, ale obcy ludzie niekoniecznie muszą dbać o nie tak jak ja. To samo łazienka i toaleta. To są największe koszty, które kiedyś w końcu pewnie trzeba będzie ponieść. Aczkolwiek w najgorszym wypadku kompletnie nowa kuchnia i remont łazienki oraz toalety może po prostu zjeść roczny zysk, ale podejrzewam, że wystarczy na kolejne 10-15 lat i być może dostanie się lepszą cenę za wynajem. Na pewno warto to zrobić przy zmianie lokatorów na nowych. Jeśli te 10200 zł rozłożyć na 15 lat, to wychodzi 680 zł rocznie. Przy tak długoterminowej inwestycji jest to do przyjęcia.

Co jeszcze może się zdarzyć? Wojna, kryzys i totalne załamanie rynku... Przy takim scenariuszu lepiej mieć złoto i szczerze mówiąc nie wiem czy to się właśnie nie dzieje. Bogaci pakują swoje kieszenie złotem, bo wiedzą, że szykuje się coś wielkiego. Przez ostatnie lata niestety moje czarne myśli się później sprawdzały. Oby teraz tak nie było.

Czy warto brać kredyt?

Przeglądając Internet miałem wrażenie, że więcej jest przeciwników kredytu niż jego zwolenników. Tylko czy miałbym taką stopę zwrotu bez kredytu? Zakładamy, że kupuję mieszkanie w całości za gotówkę (290 tys. zł). Cały zysk jest mój. Od tego odejmuję podatek i koszty.
(1400 zł – 105 zł podatku) * 12 miesięcy – 3000 kosztów = 12540 zł
Niby zysk jest o 74% większy niż mój zysk, ale jeśli podzielić tę kwotę przez zainwestowane pieniądze, to wychodzi:
12540 zł / 290000 zł = 4,3%
Z tego wynika, że mając np. 300 tys. zł bardziej opłaca się kupić 6 mieszkań na kredyt niż jedno za gotówkę. Oczywiście o ile ma się taką zdolność kredytową. To samo jeśli chodzi o warunki kredytu. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy jest w stanie zdobyć/znaleźć/wynegocjować takie warunki jak mam ja. W dzisiejszych czasach o tani kredyt jest o wiele trudniej niż jeszcze kilka lat temu. Pewnie sam już nie znalazłbym takiego kredytu, który dostałem wtedy.

Inflacja twoim sprzymierzeńcem

A co powoduje inflacja? Powoduje wzrost cen, a tym samym również czynszu. Raty kredytu mam stałe. Zatem po kilku latach relacja zysk/rata kredytu powinna być znacznie korzystniejsza niż dziś.

Oprócz wszystkich wymienionych czynników, na zwrot z inwestycji wpływa też sam koszt mieszkania. Jest na moim blogu również wpis o kupowaniu nieruchomości. Ja moje mieszkanie, a potem działkę kupowałem po 2-3 latach szukania, bo zależało mi na dobrej okazji. Tak więc nie rzucajcie się od razu do kupowania mieszkań ;-) Wszystko trzeba przemyśleć i przeliczyć. Sprawdzić stawki rynkowe wynajmu zakładając, że dostaniemy mniej niż w ogłoszeniach. Sprawdzić oprocentowanie kredytów w kilku bankach (kontaktując się z nimi, bo często reklamy mają się nijak do rzeczywistości - największym kłamcą w tej kwestii jest znienawidzony przeze mnie Alior :-p ).

Jak widzicie tak wygląda obecnie moje inwestowanie. Przez jakiś czas jeszcze nie planuję żadnych więcej inwestycji. Muszę się ogarnąć z nowym domem i dzieciakami. Może przy większym awansie pokuszę się o jeszcze jedno mieszkanie. Ale to pewnie za kilka lat.

sobota, 30 stycznia 2016

To były ciężkie dwa lata... ale cel zrealizowany.

Cel pierwszy

Po 15 miesiącach budowy udało nam się wprowadzić do naszego domu. Mam nadzieję, że ciężki i najbardziej stresujący czas jest już za mną. Wprawdzie dom ten pochłonie jeszcze dużo pieniędzy i pracy, ale w środku w zasadzie jest gotowy. Budżet oczywiście został przekroczony o ponad 10%, ale pocieszam się tym, że norma to podobno 30%. 

Dom chyba wyszedł nieźle, bo jeden z podwykonawców przyjechał tutaj kiedyś z architektem, a ten pytał się kto nam to projektował. Jak się dowiedział, że wybudowaliśmy dom z typowego projektu jaki jest do kupienia na rynku, a wnętrza w większości obmyślaliśmy sami, to mocno się zdziwił. 

Teraz tylko 30 lat i będzie spłacony ;-)

Cel drugi

Plan od początku był taki, by nie sprzedawać mieszkania, ale je wynająć. Plan był też taki, by wyprowadzić się we wrześniu, bo wtedy za mieszkanie można dostać dobrą cenę, bo tysiące studentów szukają mieszkań. Nic z tego. Do domu wprowadziliśmy się dopiero w listopadzie i od razu dałem ogłoszenie o mieszkaniu. Oprócz dwóch telefonów od agentów nieruchomości był tylko jeden telefon od osoby prywatnej. Grudzień to generalnie martwy sezon, ale... dzięki temu jednemu telefonowi udało się wynająć mieszkanie. Być może za mniejszą cenę niż by to miało miejsce we wrześniu, ale najważniejsze jest to, że mieszkanie się spłaca, rachunki są pokrywane, a do tego co miesiąc zostają jeszcze trzy stówki. No chyba, że PiS rozpieprzy coś jeszcze bardziej i euro skoczy jeszcze bardziej, to będzie zostawało mniej, bo kredyt mam w euro. Póki co jest w miarę bezpiecznie.

Co dalej z moimi finansami?

W pierwszej kolejności muszę kontrolować koszty. Przeprowadzka do nowego domu to ciągłe potrzeby. Bo tu coś brakuje, bo tam trzeba coś dokupić... Muszę na to uważać. Od poprzedniej wypłaty zapisuję wszystkie wydatki i na razie wygląda to słabo, więc trzeba to unormować. Poza tym przydałby mi się jakiś program do zapisywania wydatków. Póki co robię to w excelu, co nie jest wygodne. Jeśli zna ktoś coś fajnego na ajfona, to dajcie znać.

Druga sprawa, to muszę wyzerować chwilowe zadłużenie, które powstało na końcówce budowy (oprócz kredytu hipotecznego) i plan jest taki, by uporać się z tym długiem do marca. 

Trzecia sprawa to mieszkanie. Musi w ciągu roku wyjść na plus, bo na razie wyszło trochę kosztów związanych z przygotowaniem go do zamieszkania. Trzeba było je umeblować, bo większość mebli zabraliśmy do domu. Mam nadzieję, że znajdę czas, by napisać osobny wpis o wynajmowaniu mieszkania, kosztach, przychodach, problemach, itp.

Jakie cele na kolejne lata?

Muszę to jeszcze dobrze przemyśleć, żeby cel był jasno określony i mierzalny. W tej przeprowadzkowo-świąteczno-noworocznej gorączce nie miałem do tego głowy. Dzieciaki też się nam ostatnio pochorowały. Jeden wylądował w szpitalu. W takich chwilach nie myśli się o planach finansowych na kolejny rok. 

Jeśli sytuacja na to pozwoli fajnie by było zrobić jakiś poważniejszy i rozpoznawalny na świecie certyfikat. Firma mi pewnie za to zapłaci, więc pozostaje głównie kwestia czasu i motywacji. Poza tym muszę utrzymywać dobry poziom w robocie, bo wstępnie mam już obiecany awans, ale niestety dopiero za rok. Podwyżka, którą dogadałem powinna pokrywać połowę raty za dom, więc dość mocno mi ulży :-)

Tak więc na razie nie ruszam celu na prawym panelu bloga, ale mam nadzieję, że w ciągu miesiąca lub dwóch jakoś się określę co do mojej najbliższej przyszłości i wyznaczę coś sensownego, co następnie zrealizuję.

Z pozdrowieniem dla tych, którzy tu jeszcze zaglądają :-)

środa, 31 grudnia 2014

Podsumowanie roku 2014

Tak się zastanawiam nad tym, czy ten rok powinien zyskać miano roku chu...wego, czy jednak ciężkiego, ale ogólnie dobrego. Jedno jest pewne - był to najcięższy rok w moim życiu.

Jak to wyglądało w skrócie?
W 2014 rok wszedłem z wielkim bólem. Bólem pleców paraliżującym do tego stopnia, że przez 2 miesiące praktycznie cały czas leżałem na podłodze. Pięciominutowe stanie to był maksymalny wysiłek jaki mogłem zrobić. Skończyło się operacją i wycięciem kawałka dysku tuż przed Wielkanocą. W Wielkanoc "uczyłem" się na nowo chodzić, ale w kilka tygodni doszedłem do siebie.

W maju urodziło mi się drugie dziecko. Nie spieszyło mu się na świat, więc narodziny były z opóźnieniem i trafiły idealnie w uruchomienie projektu, nad którym pracowaliśmy w firmie rok. Dobrze, że mogłem pracować zdalnie, ale wysiłek był duży. W zasadzie poza lataniem do szpitala i pracą nie było czasu na nic.

Później zaczęła się budowa domu. Oczywiście z opóźnieniem, z problemami, z dużo większymi niż przewidywałem kosztami. Szczęście w nieszczęściu, że śnieg spadł bardzo późno, bo jeszcze w połowie grudnia nie miałem dachówek na dachu. W tej chwili pozostał tylko dach nad garażem do zabezpieczenia. Cała reszta jest przygotowana na zimę. Plan był taki, by zrobić do zimy również okna, a przez zimę robić środek. No ale z planami tak zazwyczaj jest, że nie wychodzą. Dalszy ciąg budowy będzie wiosną. Teraz mam trochę czasu, by poszukać tańszych wykonawców. Na pewno budowa domu to jedno z bardziej stresujących zajęć w życiu.

Jeśli chodzi o pracę zawodową, to też mnie nie rozpieszczała. Obowiązków przybyło przez ostatnie lata ponad dwukrotnie. Najgorętsze okresy przypadały oczywiście w tym samym czasie co narodziny dziecka, a potem w tym samym czasie co załatwianie budowy dachu. W dodatku pierwszy raz w życiu rozbiłem telefon. Nowego, służbowego "ajfona".

Wszystkich pomniejszych problemów nie będę wymieniał. Lepiej o nich zapomnieć. Dodam tylko, że wszystko to było okraszone przez cały rok różnymi chorobami. Niestety dzieci to wylęgarnie wszelkich możliwych chorób, które o dziwo dla dorosłych są czasem jeszcze gorsze niż dla maluchów. Chorowaliśmy w tym roku wszyscy i na zmianę. Najdłuższy okres bez choroby któregoś dziecka to może z 2 tygodnie. Podobno to norma w tym wieku. Choroby przechodziły z dziecka na dziecko, potem na tatę (czyli mnie:), potem na mamę, a mama z racji karmienia piersią nie mogła brać prawie żadnych leków i tak się to wszystko kręciło.

Myślę, że punktem kulminacyjnym jeśli chodzi o choroby były święta. 2 dni przed Wigilią starszy syn haftował pół nocy. Potem młodszy miał lekką sraczkę. W Wigilię przeczyściło mnie, aby przejść na moją drugą połówkę, którą czyściło obustronnie. Następny w kolejności był teściu, którego wirus też srogo potraktował w pierwszy dzień świąt. Nieco lżejsza mutacja wirusa dopadła w drugi dzień świąt szwagra, a po świętach teściową. Myślę, że to były pierwsze święta, w które wszystkim raczej ubyło niż przybyło kilogramów.

W ten ostatni dzień roku jeszcze tylko padł mi służbowy komputer i tak oto możemy śmiało wchodzić w nowy rok!

Wszystkiego dobrego wszystkim, którzy jeszcze tu czasem zaglądają! W 2015 roku nie chorujcie, nie budujcie domów, nie rozbijajcie telefonów, a wszystko będzie dobrze! ;-)

 P.S. To jest mój setny wpis na blogu! Ale się zbiegło z podsumowaniem :-)

środa, 15 października 2014

Kupić mieszkanie czy dom? Próba odpowiedzi na komentarz

Pod poprzednim wpisem padło pytanie, czy lepiej kupić najpierw mieszkanie, czy najpierw dom. Jedno jest pewne - gdy tak jak ja buduje się dom, a do tego ma się dwójkę małych dzieci, to nawet nie ma się czasu odpisać na komentarz :-) Nie chciałem odpowiadać krótko i byle jak, dlatego postanowiłem jak zwykle się trochę rozpisać.

Tak więc... ciężko odpowiedzieć wprost, czy lepiej najpierw mieszkanie, czy dom. Za każdą opcją znalazłbym sporo za i przeciw. Dużo zależy od wieku, zarobków, wielkości rodziny, itd.
Ja najpierw kupiłem mieszkanie i uważam, że to był dobry wybór (aczkolwiek mógł być jeszcze lepszy:-).
W momencie wyboru za mieszkaniem przemawiały te czynniki:
- bliskość centrum dużego miasta i komunikacji publicznej (co by na browara czasem wyskoczyć :)
- mniejszy koszt (na początku ma się małą zdolność kredytową)
- możliwość natychmiastowego wprowadzenia się (kupowałem na rynku wtórnym)
- bardzo częste podróże (połowę czasu nie było mnie w domu)
- mała rodzina (wprowadzałem się sam, potem ściągnąłem do siebie drugą połówkę)

Teraz za domem przemawiają te czynniki:
- większa rodzina (ze mną 4 osoby)
- mało podróży (pracuję z domu, więc 90% czasu spędzam w domu i marzę o tym, by móc po prostu wyjść na zewnątrz i móc wypuścić dzieciaki, a nie szykować się z nimi na wyprawę do piaskownicy pod blok ze wszystkimi zabawkami)
- brak czasu na wyjścia do miasta z kolegami

A co bym zrobił, gdybym cofnął czas do momentu, w którym kończyłem studia? Kupiłbym jakąś tanią kawalerkę. Niestety większość osób odradzała mi to. Nasłuchałem się: "przecież to nie ma sensu", "lepsza cena za metr jest w mieszkaniach dwupokojowych","nie wiesz czy będziesz cały czas w tym mieście mieszkał", itd., itp. No i zamiast kupić mieszkanie czekałem, aż nazbieram więcej kasy na dwupokojowe, a w tym czasie mieszkania drożały. I to był błąd. Bo prawda jest taka, że nieruchomości będą tańsze tylko wtedy, gdy będzie kompletny krach rynkowy, tak jak w Stanach w niektórych miastach. Jeśli krachu nie ma, to ceny nieruchomości idą zawsze w górę. Szybko lub wolno, ale idą. Może czasem na trochę się zatrzymają.

 Gdybym wtedy kupił kawalerkę, to już bym ją dawno spłacił i kupił kolejne mieszkanie - dwupokojowe. Wtedy są dwie opcje: 1) mieszkam nadal w kawalerce, a większe mieszkanie komuś wynajmuję lub 2) mieszkam w większym mieszkaniu, a kawalerkę komuś wynajmuję. Obie opcje są dobre. Patrząc na ceny obstawiam, że dwa takie mieszkania miałbym już dziś prawie spłacone.

Po pierwsze inflacja powoduje, że mieszkania kupione w przeszłości relatywnie tanieją. Rosną ceny, a za nimi rosną zarobki. Rosną też ceny wynajmu mieszkań. Jeśli spojrzeć na mieszkanie, które mam obecnie, to w momencie gdy je kupowałem, było warte 54 moje wypłaty. Obecnie byłoby to 29 wypłat, a biorąc pod uwagę spłaconą część kapitału, to mam do spłaty 26 wypłat. Czyli tak naprawdę po 5 latach potrzebuję wykonać 2 razy mniej pracy, by spłacić moje mieszkanie. Gdy po studiach rozglądałem się za kawalerkami do ewentualnego kupienia, to kosztowały mniej więcej 10 moich obecnych wypłat. Cóż... czasu nie cofniemy.

Po drugie, mieszkanie zawsze można wynająć, a ceny w dużych miastach zawsze kształtują się tak, że cena wynajmu zbliżona jest do raty kredytu.

Po trzecie, gdy zaczynamy coś wynajmować, to tak naprawdę nasze zarobki się zwiększają, mimo iż tego nie odczuwamy w portfelu. Do tego właśnie teraz dążę - jak tylko wybuduję dom, to wynajmę mieszkanie, które będzie się spłacało. Jeśli to wypali, a przez następne 5 lat trochę odżyję finansowo i moje zarobki się zwiększą, to być może będę próbował kupić kolejne mieszkanie na kredyt. Wtedy w wieku emerytalnym miałbym spłacone całkowicie 3 nieruchomości. Ciekaw jestem tylko, czy jednak dom i dzieciaki nie wykończą mnie finansowo. Podobno dom to skarbonka bez dna, co już zaczynam zauważać. Okazuje się, że prawie na każdym etapie budowy wszystko kosztuje więcej niż przewiduje kosztorys. No ale to już zupełnie inna historia :-)

piątek, 29 sierpnia 2014

MÓJ PIERWSZY MILION

Mój pierwszy milion

Jakiś czas temu, gdy przy okazji podejmowania decyzji o OFE przeglądałem moje konto w ZUSie, zobaczyłem zestawienie wszystkich podstaw naliczania składki (czyli zarobki z premiami i innymi dodatkami). I tak mnie natchnęło, żeby na szybkiego sprawdzić ile właściwie zarobiłem w życiu. No i okazało się, że mniej więcej teraz stuknął mi mój pierwszy milion. Niestety jest to pierwszy milion brutto :-) Nie bardzo wiem dokładnie kiedy stuknął (czy w tym miesiącu, czy może w poprzednim lub następnym), bo zarobki zagranicznie przeliczałem mniej więcej po obecnym kursie, a do tego ciężko doliczyć się tego, co zarobiłem w szkole średniej i na studiach (niewielkie kwoty, ale na pewno nazbierałoby się tego przez lata kilka tysięcy).

No i co z tego miliona zostało? Ano niewiele. Jak wiadomo czas tzw. "wolności podatkowej" przypada u nas ok. czerwca, co oznacza, że tak naprawdę połowa kasy idzie na podatki, emerytury, itp. Jeśli nie jest to podatek od dochodu, to VAT albo podatek przy zakupie nieruchomości, akcyza, itp., itd.

Teoretycznie wciąż pozostaje pół miliona. No ale przecież trzeba za coś żyć. Gdyby żyć tak po studencku, za tysiaka na miesiąc, to przez pięć lat potrzeba 60 tys. zł, a przez 10 lat - 120 tys. zł. Tylko zapewne niewiele znajdzie się osób, które mają na tyle silną wolę, by zarabiając 3, 5 czy 8 tys. żyły za tysiaka. U mnie na pewno kilka tysięcy w roku idzie na paliwo, podróże, sport. Ktoś powie - można z tego zrezygnować, żeby odłożyć więcej. No i zrezygnowałem już z dużej części przyjemności. Nie dlatego, żeby oszczędzać, ale z braku czasu, bo drugie dziecko już się pojawiło na świecie (które też kosztuje :-) ). I co? I jest mi z tym cholernie źle. Jeśli ktoś mi kiedyś powie - nie podróżuję i nie uprawiam sportu, który lubię, bo odkładam (ale nie zakładam biznesu) po to, by być "wolnym finansowo" w wieku 45 lat to powiem: "puknij się człowieku w czoło i wykorzystaj najpiękniejsze lata swego życia!" :-) Poza małymi wyjątkami jestem w zasadzie zadowolony z tego jak wydałem te wszystkie pieniądze. W nieruchomościach mam ponad 150 tys. z tych zarobionych pieniędzy. Gdybym nie miał czteroosobowej rodziny, to byłoby tego więcej, ale myślę, że i tak nie jest źle.

Cel

Skoro już piszę, to może zrobię też małe uaktualnienie. Cel pozostaje bez zmian. Buduję dom. Spory kawał już stoi. Chciałbym go skończyć do wiosny i wtedy wynająć mieszkanie. Przy budowie trudności jest masa i bardzo często okazuje się, że kosztorys wykonany przez niby fachowca ma się nijak do rzeczywistości, ale nawet jak się wszystko przeciągnie, to mam nadzieję, że założenia z prawego panela na blogu ("do końca 2015 roku") są realne. Do tego dochodzą różne formalności, opóźnienia związane z kredytem, podejmowanie nagłych decyzji w stylu "proszę pana, a schody z czego pan chce, bo od tego zależy ile mamy betonu lać". Oby tylko sił starczyło. Dwoje małych dzieci, praca i budowa wysysają energię z człowieka na tyle, że czasem pojawiają się dni pod tytułem: "A wszystko mam w dupie i nie robię nic". Wtedy potrzebny jest wieczór lub dwa na zregenerowanie się, by ogarnąć wszystko dalej.

P.S. Celowo nie podaję ile czasu zajęło mi zarobienie pierwszego miliona brutto. Możecie sobie pogdybać ;-p